Boję się mieć macicę. Taki organ w dole brzucha, który zazwyczaj serwuje comiesięczne skurcze, ale w zamian za to jest potencjalnym cudotwórcą i może wyprodukować nowego człowieka.
Wolałabym nie mieć tego organu.
Gdy złamię rękę, albo złapię zapalenie płuc, społeczeństwo chętnie mi zaoferuje pomoc w leczeniu. Szpital, leki, zwolnienie - wszystko dla mojego dobra (nooo dobrze, w niektórych placówkach medycznych po spędzeniu kilku godzin w poczekalni można mieć pewne wątpliwości, ale jednak cel jest jednoznaczny).
W przypadku macicy jest zupełnie inaczej. W dole mojego brzucha mieszka polityka. Nagle macica stała się organem eksterytorialnym - nie moim. Państwowym. Prawo do decydowania o jej przyszłości uzurpują sobie, o dziwo, mężczyźni. Ręka, noga, tchawica - należą do mnie. Macica - nie. Społeczeństwo uznaje moje prawo do stanowienia o przyszłosci moich płuc, natomiast macicę, niczym odbezpieczony granat, chce mi odebrać.
Czy mężczyzna jest sobie w stanie wyobrazić, że państwo chce mu odebrać prawo do stanowienia o kawałku jego ciała? Czy ten, kto krzyczy o świętości życia poczętego, jest sobie w stanie wyobrazić, że sam leży w szpitalu pobity, zgwałcony, ze złamanym nosem i odbitą nerką, a wewnątrz niego rośnie kawałek gwałciciela, który trzeba urodzić i pokochać, bo inaczej kara? Czy mężczyzna jest sobie w stanie wyobrazić, że społeczeństwo odbiera mu wybór jego drogi życiowej? To jest niewolnictwo. Niestety wielu mężczyn na świecie wcale nie musi sobie tego wyobrażać... Polki w swoim kraju też nie muszą sobie tego wyobrażać.
Na terenie mojej macicy trwają działania wojenne.
A ja jestem pacyfistką. Dlatego wolałabym nie mieć tego organu.